Archiwum styczeń 2006, strona 1


sty 09 2006 Urlop VII-Przylądek
Komentarze: 0

Niestety 28 grudnia Kai odleciał do Niemiec, a my dwie sieroty zostałyśmy same w Kapsztadzie. Moje stopy odmówiły posłuszeństwa, smutek pożegnania i świadomość, że nasza  podróż dobiega końca sprawiły, że zdecydowałyśmy się na spokojniejszy koniec roku. Nasi znajomi z pracy – z tych niewielu normalnych EHs – od tygodnia siedzieli na samym przylądku, na kempingu po stronie Atlantyku i szybka decyzja - postanowiłyśmy do nich dołączyć. Okazało się, że bez silnego ramienia mężczyzny trudno jest pozbierać „siedem paczek i plecaczek” – a nawet dwa. Jakoś się udało – podróż kolejką, autobusem, kawałek na piechotę i kawałek na stopa (zatrzymał się turysta jak my, a nie miejscowy...) przetrwały i bagaże i moje stopy, choć ostatnie w nieco gorszym stanie. Nasza koleżanka Sabine – wykwalifikowana pielęgniarka i Public Health Manager – miała pełne ręcę roboty...

Obserwacje z kempingu: jaki jest sens spania pod namiotem?

Teoria nr 1: jest najtaniej – teoria się nie sprawdza, bo wyposażenie kempingowe, które każdy szanujący się obywatel RPA/Namibii powinien posiadać, kosztuje niebosiężne sumy i prawdopodobnie wynajęcie pokoju czy apartamentu wypadłoby taniej.

Teoria nr 2: mobilność – również odpada przy ilości sprzętu, jaki jest niezbędny i przywożony na kempingi.

Teoria nr 3: bliżej natury – natura dostępna tylko w postaci bardzo ucywilizowanej.

Tym oto sposobem nie udało nam się rozstrzygnąć na czym polega fenomen kempingu. Zgodnie doszliśmy do wniosku, że jest to ważny element kultury i tradycji i nie nam oceniać czy sensowny.

 

mycha : :
sty 09 2006 Urlop VI- Cape cz.2
Komentarze: 0

Mieliśmy szybko wracać na Cape, ale zatrzymaliśmy się w Sedgefield, bo Kai postanowił skorzystać z okazji i polatać na paralotni. Miejsce bardzo sympatycznie i nie tak turystyczne jak Plett, do tego położone urokliwie nad jeziorem. Dzień mija leniwie, fale mniejsze i idę popływać...

Wyjeżdżamy dużo za późno, przed nami 400 km, droga początkowo nad oceanem, potem przez góry – tym razem mogę podziwiać, bo stopy już tak nie bolą. Zachód słońca tym razem na przełęczą. W Kapsztadze jesteśmy po 23, mój słowiański akcent (i uśmiech) rozwiązują problem z rezerwacją – recepcjonista podkreśla w zamian kilka razy, o której kończy zmianę i w którym pokoju będzie później... Jest mocno rozczarowany, że zaraz po zakwaterowaniu wychodzimy na Long Street. Wracamy nad ranem i śpimy we trójkę w dwuosobowym pokoju – ja na podłodze. Swoją drogą pytanie o wzajemne relacje między naszą trójką w różnych wersjach językowych od początku naszej podróży było obowiązkowym punktem każdej rozmowy.

 

mycha : :
sty 09 2006 Urlop V - ku przestrodze..
Komentarze: 0

Bardzo bardzo złe afrykańskie słońce zaszczyciło nas swoją obecnością w pierwszy dzień świąt. Początkowo było pochmurnie i to dlatego nie dosmarowałyśmy się filtrami. Tzn. nasmarowałyśmy się, ale tak jakoś bez przekonania... Lucia i Kai przez godzinę walczyli z falami, a ja mieszałam drinki... i jakoś nikt nie zdał sobie sprawy z faktu, że niebo już bezchmurne, słońce mocno świeci i jest południe...Do dziś jestem przekonana, że nie trwało to długo, może godzinę.... Skończyło się jednak oparzeniem słonecznym, którego skutki towarzyszą mi do dziś (trzecia warstwa skóry schodzi i nadal boli. Jestem zdecydowanie czerwona a nie opalona). Anyway, był to dla pewnych partii naszej skóry pierwszy raz na słońcu w tym roku/sezonie i nic nie usprawiedliwia naszej głupoty...

mycha : :
sty 09 2006 Urlop IV-Plett
Komentarze: 0

Jedziemy na kilka dni na wybrzeże. Na wschód od Kapsztadu woda Oceanu Atlantyckiego zaczyna się mieszać z Oceanem Indyjskim, i im dalej na wschód tym jest cieplejsza i można się kąpać. Miejsce do którego zmierzamy – Plettenberg – słynie z przepięknych plaży... I tak jest rzeczywiście, a do tego nasz hostel – prowadzony przez Anglików i bardzo sterylny – leży zaledwie 50 m od plaży (na szczęście bo moje stopy na dalekie dystansy się nie nadają). Niestety pogoda się psuje  - przez ostatnich kilka dni mieliśmy  szczęście i świeciło słońce, ale tuż przed świętami zaczyna kropić... Siedzimy na olbrzymim tarasie i podziwiamy zachód słońca – jeszcze bardziej dramatyczny dzięki chmurom, ale złości nas pogoda.

W Wigilię pada deszcz. Jedziemy do miasteczka na zakupy, lądujemy w ogromnym supermarkecie, wśród rozgorączkowanych klientów. Mam dość, stopy bolą, ludzie mnie złoszczą i nagle zdaję sobie sprawę, że nie ma tutaj żadnego czarnego, że otaczają mnie sami biali i to w dodatku większość Burowie o poważnych rozmiarach. Kai strasznie długo wybiera produkty na bożonarodzeniową kolację a ja czuję jak rośnie mi ciśnienie. Tak jakby ostatnie 10 lat nie miało żadnego znaczenia... Jakby nie było walki z apartheidem, wolnych wyborów, prezydentury Mandeli i Mbeki. Takiej segregacji nie ma nawet w Windhoek.

Brak słońca i złe myśli wynagrodziła kolacja zaserwowana przez Kaia – 6 dań i bardzo dobre wino (to już było...)

 

mycha : :
sty 09 2006 Urlop III-Cape Town cz.1
Komentarze: 0

Droga autokarem do RPA zabiera nam 18 godzin. Jest wesoło – choć moją pozytywną ocenę podróży zawdzięczam chyba niewielkim rozmiarom, bo Kai, wciśnięty w fotel, nie wypowiada się już tak pozytywnie... Moja sąsiadka w autobusie, 18-letnia Niemka wychowana w okolicy Kapsztadu, rozbawia mnie stwierdzeniem, że tutaj tak dużo czarnych, u nich tylu nie ma, i że bałaby się jechać sama. Nagle awansuję do podpory bezpieczeństwa. Powstrzymuję się od jakiejś nieprzyjemnej uwagi, starając się być sympatyczna i tolerancyjna wobec myślących inaczej. Pytam o Kapsztad i słyszę powtarzane jak mantrę „very, very unsafe”. Potem zmiana tematu, Anke chce się dowiedzieć czegoś o naszej pracy, o życiu w Namibii. Zszokowana wiadomością, że odważamy się jeździć taksówkami po Windhoek, nie zadaje już dalszych pytań, chyba dochodzi do wniosku, że ma do czynienia z pomyleńcami.

 

Cape Town – perła Afryki. W tle góry stołowe, przed nami ocean i ogromny port. O szoku cywilizacyjnym już pisałam... Mieszkamy w jednym z wielu hosteli dla backpackers położonym bardzo malowniczo u stóp Table Mountain. Na ulicach luz, życie toczy się bez pośpiechu, dużo muzyki i kolorowych twarzy – wymieszane rysy azjatyckie, afrykańskie, europejskie, sporo mieszanych par, uliczne kafejki, stragany. Waterfront, dzielnica położona tuż nad wodą, tłumy turystów i miejscowych, sklepy i restauracje. Jemy lunch i spacerujemy wzdłuż wybrzeża. W którymś momencie tej włóczęgi moje stopy w japonkach odmawiają posłuszeństwa, dwa olbrzymie bąble wyrosły nawet nie wiem kiedy... Nie przejmuję się tym początkowo – noc jest jeszcze młoda i cały wieczór skaczę na tych moich obolałych stopach na tarasie w hostelu. Co sprawia, że dnia następnego moi towarzysze podróży nie potrafią wykrzesać odpowiedniej moim zdaniem ilości współczucia dla moich obolałych nóg (i głowy). Spacerujemy (sic!) bez pośpiechu po Long Street, która przypomina mi atmosferą trochę Chmielną (ale bez zadęcia), a trochę kilka innych ulubionych miejsc z Kolonii i Barcy. Są butiki, są knajpy i mnóstwo młodych ludzi...

I ten luz! Nie ma elektrycznych płotów, ogrodzenia są niewysokie, ludzie chodzą na piechotę, taksówkarze nie dostają białej gorączki. I to wszystko w państwie z takim statystykami kryminalnymi...

 

 

mycha : :