Komentarze: 2
W ramach unikania przebywania w remontowanym biurze i korzystając z nieobecności szefa udało nam się – razem z Lucią, nową koleżanką, przebywającą chwilowo w stolicy – namówić naszą sekretarkę Rangeli, Namibijkę niemieckiego pochodzenia, na krajoznawczą wycieczkę po Windhoek i okolicy wraz z dykteryjkami. Ja znam miasto na piechotę i z zakupów, a Lucia nie zna w ogóle.
Rangeli mieszka w WDH od czasów szkolnych. Jej rodzina przybyła do Namibii czy też Afryki Południowo- Zachodniej na początku 20 wieku. Jej matka po śmierci ojca sprzedała farmę na której gospodarowali i przeniosła się do stolicy. Rangeli bardzo wcześnie wyszła za mąż. Razem z mężem inżynierem spędziła kilka lat na północy kraju. Wcześnie owdowiała, choć nie widać po niej żalu czy goryczy, ale może pomaga jej aktywne życie które prowadzi, sześcioro dzieci i jeszcze więcej wnucząt. Pracuje w ded od lat, a jej uwagi o Entwicklungshelfer pokrywają się z moimi obserwacjami... Ale o tym może innym razem. Teraz o naszej wycieczceJ
Zaczęłyśmy od Ludwigsdorf – z rezydencjami ambasadorów (ceny nieruchomości w Windhoek znacząco skoczyły po uzyskaniu niepodległości w związku z napływem przedstawicielstw dyplomatycznych i międzynarodowych organizacji), zielonymi ogrodami i tarasami... Później nowa siedziba głowy państwa budowana przez Chińczyków (w ramach spłacania długu przez SWAPO za bratnią pomoc i broń wysyłaną do Angoli). Budynek przypomina mi architektonicznie przeszłe czasy: brama z symbolem ognia przyjaźni, orzeł wzbijający się do lotu i o zgrozo, plastikowe zebry i lwy wokół niego. Jednym słowem socrealistyczny kicz. Chińczycy są tu zresztą wszechobecni – plotka głosi, że chińscy więźniowie wysyłani są właśnie w ramach robót przymusowych do Namibii, gdzie rządząca partia spłaca stary dług wobec chińskiego rządu, hojnie udzielając kontraktów na roboty budowlane. Ale podkreślam, E., że jest to tylko plotka! Anyway, anty-chińscy aktywiści mile widziani (i oczekiwani równieżJ).
Dalsza część wycieczki poprowadziła nas do Katutury. Największej dzielnicy Windhoek, choć nie mającej nic wspólnego ze splendorem centrum i Ludwigsdorf. Katutura – „Miejsce gdzie nie chcemy zostać” – ochrzczona tak przez czarną i kolorową ludność, zmuszoną do opuszczenia dotychczasowych miejsc zamieszkania na początku lat 70. i przenosin do nowo powstałej dzielnicy, posegregowanej według przynależności etnicznej. Dzisiejsza Katutura niewiele ma wspólnego z tamtą, klucz etniczny stracił znaczenie w latach 90., dawne skromne domki otoczone ogrodami i pomalowane na jaskrawe kolory nie wyglądają może luksusowo ale w miarę przyzwoicie, rząd troszczy się o wywóz śmieci, kanalizację i prąd, na skrzyżowaniach ulic wyrosły supermarkety. Katutura rozrasta się jednak w szybkim tempie i okoliczne wzgórza pokrywają się w ciągu kilku lat chatkami z blachy, gdzie życie koncetruje się w jednym pomieszczeniu. Stolica przyciąga, choć i tutaj nie jest łatwo o pracę. Na mnie największe wrażenie zrobił jednak cmentarz utworzony zaledwie dwa lata temu a już przepełniony. Rezygnując z political correctness mieszkańcy WDH już dawno ochrzcili go mianem cmentarza AIDS.
Po drodze Rangeli opowiada skomplikowaną historię życia w tym kraju, a przede wszystkim historię splątanych ludzkich losów. Po raz kolejny przekonuję się, że w każdym kraju o skomplikowanej historii nie ma łatwej odpowiedzi na pytanie kto jest winny. A dużo gorzej gdy dochodzą do tego różnice rasowe i etniczne. Zaczynamy też rozumieć problem tożsamości z jakim borykają się na codzień mieszkańcy Namibii - Rangeli jest obecnie w posiadaniu trzeciego w jej życiu paszportu – po brytyjskim i południowoafrykańskim. Przestaję się dziwić pietyzmowi z jakim pielęgnuje język, choć to, że nie jest Niemką można wnioskować z jej sposobu bycia już po kilku minutach rozmowy.