Komentarze: 1
A propos dyskusji o agresywnych afrykańskich roślinach...
(nie tylko w Irlandii szukają ogrodników).
A propos dyskusji o agresywnych afrykańskich roślinach...
(nie tylko w Irlandii szukają ogrodników).
Po pełnym wrażeń tygodniu urywamy się pod namiot. Dobrze być znowu w drodze...
Chłopak Lucii jest dziennikarzem, pracuje w Berlinie i pisze o polityce. Z jego powodu decydujemy się odwiedzić Waterberg, urokliwy płaskowyż, gdzie na początku ubiegłego wieku niemieccy osadnicy rozgromili Herrero. Rouven zaśmiewa się, że to była ostatnia wygrana dla Niemiec wojna, a ja odruchowo protestuję, że jak to, że to my zawsze byliśmy poszkodowani... Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że miał rację.
W moim przewodniku camping u podnóża Waterberg opisywany jest jako jeden z najpiękniejszych w Południowej Afryce. I faktycznie, coś w tym jest. Wieczorem wspinamy na się na zbocze płaskowyżu, a po nocy częściowo nie przespanej – Rouven najpierw wątpi w to, że zdołamy rozłożyć namiot, a potem w środku nocy zaczyna nagle panikować, że woda leje się do środka – zaliczamy z Lucią dwugodzinną wspinaczkę. Ruch dobrze nam robi, nie mówiąc już o tym, że obie jesteśmy porażone fauną i florą na Waterberg.
Następnego dnia jedziemy na Spitzkoppe, jedną z najwyższych gór Namibii... Aby dogodzić Rouvenowi nocujemy w bungalowach, w obozie prowadzonym przez miejscową społeczność Damara. Urządzamy braii – po raz kolejny mięso grilluje się na śledziach od namiotu i wcześnie idziemy spać.... Budzę się w środku nocy, bo coś dużego chodzi wokół mojego bungalowu. Są to tylko dwa osły, choć następnego dnia nasz towarzysz przekonywuje mnie, że były to antylopy. No comment. Temperatury znowu afrykańskie, nie poddajemy się i wspinamy na jedną ze skał, na której podobno znajdują się malowidła. Podobno – nie udało nam się ich zlokalizować, ale wspinaczka i tak się opłaciła...
Historia z ubiegłego tygodnia.
Nie mogę spać z powodu nadmiaru wypitego wina (a może z powodu nienajlepszej jakości wypitego wina). Opijałyśmy z M. w kameruńskiej restauracji jej pierwszą sprzedaną reklamę – i dolarową prowizję z kilkoma zerami. Budzę się co jakiś czas, woda się kończy, a co gorzej nasze z zasady i braku treningu trzy przyjacielskie psy strasznie się pieklą. Co jest nietypowe. Przez chwilę zastanawiam się czy ktoś kręci się wokół naszego domu, wyglądam nawet przez okna i sprawdzam ogród, ale szybko dochodzę do wniosku, że to pewnie kolejna parka w samochodzie na naszym „Lovers hill”.
Rano dopijam resztę płynów w mieszkaniu i zaczynam drugą herbatę, kiedy Anette – wyglądająca tak samo jak ja na lekko niewyspaną – wpada z hiobową wieścią, że coś się stało w naszym biurze (przypominam że po sąsiedzku). I faktycznie, kiedy docieram do pracy o 7:45 zastaję wszystkich w komplecie, za to wycięte dwie kraty i brak trzech komputerów. W tym mojego. Nie chce mi się w to wierzyć początkowo, bo biuro wygląda dokładnie tak jak je zostawiłam wieczorem: papiery i długopisy leżą dokładnie tam gdzie je położyłam i przez chwilę mam wrażenie, że nic nie zginęło, drukarka stoi na swoim miejscu, ale jednak... Brakuje komputera i zniknął aparat (razem z kablem). Próbuję nie panikować, w końcu jesteśmy ubezpieczeni, a większość dokumentów ma backup na serverze.
Marianne odstawia straszną szopkę. Mieszka tuż pod biurem i o godzinie piątej rano, kiedy po raz kolejny zawył alarm, w końcu zdecydowała się sprawdzić, co się dzieje. Tyle że było już za późno. Alarm podłączony do płotu został odcięty, a po fakcie stwierdziliśmy że w trzech okradzionych pomieszczeniach nie ma czujników – zniknęły w trakcie remontu, który chyba nieprzypadkowo skończył się trzy dni wcześniej... Wysłuchujemy litanii i narzekań Marianne, ale po chwili mamy wszyscy serdecznie dość jej pełnego pretencji tonu, że się nie wyspała i że nikt nie dba o jej bezpieczeństwo.
Zabawa w biurokrację (pewnie scheda po niemieckich kolonistach). Najpierw spisuje raport firma ochroniarska, potem jakiś wystraszony policjant, a na koniec zjawiają się jego bardzo profesjonalni koledzy, jak z amerykańskiego serialu policyjnego, i zbierają odciski palców. Dopiero po fakcie zdaję sobie sprawę, że nie biorą moich odcisków – chyba najbardziej rozpowszechnionych w okradzionej części biura, co chyba świadczy o ich motywacji do poszukiwania sprawców. A może awansowałam to pilnie poszukiwanego namibijskiego złoczyńcy...
Szczęście w nieszczęściu – kilka dni po kradzieży dostaję nowy komputer. O niebo lepszy od grata na którym wcześniej pracowałam...
M. studiowała razem ze mną na roku, była jedną z tych bliższych znajomych, ale nie do końca na stopie przyjacielskiej. Kiedy po trzecim roku pojechałam do Niemiec, ona wybrała Hiszpanię... Wpadając na święta i egzaminy do kraju, wpadałyśmy również na siebie... Potem było spotkanie w Madrycie w trakcie moich zasłużonych wakacji, tuż przed unijnym referendum i to piwo, które wypiłyśmy, bez złudzeń, ale na lekkim rauszu za akcesję i mobilizację rodaków. Ostatni raz widziałyśmy się w Warszawce, tuż po jej obronie i tuż przed moją. Minęły kolejne dwa lata – M. wróciła do „la vida madrileńa”, a ja po różnych przejściach wylądowałam w Afryce. I teraz dostaję od niej maila, że ma nową pracę, że szykuje się projekt i wyjazd do Windhoek. Wczoraj, nie dowierzając losowi, że naprawdę się znowu widzimy przegadałyśmy pół dnia, kaleczonym językiem ojczystym z domieszką hiszpańskiego, angielskiego i niemieckiego. Nad nami - niebo nad Afryką. Ale poza tym: o pracy, o życiu, o wyborach i kompromisach. O polityce i mężczyznach naszego życia (w tej kolejności, haha). O życiu w ojczyźnie i na obczyźnie. O niekompetentnych przełożonych. I o zbiegach okolicznościJ
PS. Naprawdę zaczął się sezon odwiedzin....
Ciągle pada. African Summer mija bez upałów, bez słońca (może i lepiej bo skóra jeszcze nie doszła do siebie po zawieruchach południowoafrykańskich), za to za dużo wilgoci, ataki mrówek i komarów. Część Katutury stoi pod wodą, podobnie jak „patelnia” w Etoshy, w Rundu drogi zrobiły się nieprzejezdne, a Zambezi przekroczyła poziom krytyczny. Namibijczycy szczęśliwi, już tylko kilka kropel deszczu i wszyscy śmieją się od ucha do uchaJ Wypada się tylko przyłączyć...