Święta już niedługo. Patrzymy w kalendarz i walczymy z końcówką roku, przypominającą o sobie każdego dnia intensywnością zajęć, ale to jednak nie to samo. Fakt, pojawiły się dekoracje, ekspedientki w Checkers mają na głowie mikołajowe czapeczki, ale brakuje atmosfery. Może dlatego, że od kilku dni wszyscy chodzimy rozdrażnieni i zmęczeni upałami. Chmury niby zbierają się od kilku dni nad miastem, ale deszcz nie nadchodzi.
W sobotę odwiedzamy Weihnachtsmarkt. Już sama nazwa –nieprzetłumaczona na język oficjalny jakby nie dbano o pozory – sugerowała coś nie współgrającego z afrykańską pogodą za oknem. I faktycznie, gorsza imitacja święta odbywającego się w każdym większym i mniejszym niemieckim mieście, ale bez charakterystycznego zapachu cynamonu i przypraw, no i oczywiście bez najważniejszego punktu programu, grzanego wina.
Wracamy zniechęceni kiczem sprzedawanym jako świąteczne ozdoby. I zabieramy się za planowanie świątecznej wyprawy, wg namibijskiej tradycji nad morze. Do Kapsztadu. Jeżeli się uda – a już wiem, że nawet ja, z moim polskim paszportem, nie potrzebuję wizy to będzie to krótki międzyświąteczny wypad w celu zmiany otoczenia, choć na chwilę. Bez pustyni, skał i piaskowych odcieni, w krainę zieleni i błękitnego morza.
PS. Anyway, to pierwszy raz kiedy nie będę w święta w domu. To że nie ma atmosfery w jakiś sposób ratuje sytuację.