Komentarze: 0
No cóż, to chyba nasza ostatnia wspólna wyprawa, choć powoli kemping idzie nam coraz lepiej. Nawet braki sprzętowe przestają przeszkadzać, po prostu Afryka jest pomysłowa i my w Afryce też.
Wyjeżdżamy z Tsumeb z kilkugodzinnym opóźnieniem, co sprawia że pierwszy nocleg w drodze do Livingstone, centrum turystycznego Zambii na Wodospadami Wiktorii, wypada przymusowo w połowie Przesmyka Caprivi, jeszcze w Namibii. Chociaż mamy zapewniony nocleg u kolegów w Katimie, 300 km dalej, to po trzykrotnej zmianie koła po drodze, decydujemy się na wariant zachowawczy i tuż przed 17, tuż przed zachodem słońca zbaczamy na community camp nad wodospadami Popa. Jak się okazuje, Popa Falls to jedynie określenie symboliczne, woda w Okavango trochę się burzy, ale po wodospadach ani śladu. Za to niewątpliwie dobrze robi dla oczu widok prawdziwej dużej rzeki.
W Katimie dnia następnego zatrzymujemy się na krótko. Za to granica zajmuje nam bite trzy godziny oraz następujące opłaty: dodatkowe ubezpieczenie: 200N$, carbon tax: 300 N$, opłata parkingowa (sic!): 75N$. Oraz wizy. Największy problem rozwojowy w Południowej Afryce? Zaczyna się na „k”, a kończy na „a” (pewnie nie tylko w Afryce, ale i tak złości).
Livingstone i Zambia wynagradzają jednak te niedogodności. Miasteczko jest sympatyczne, ludzie bardzo serdeczni – widać, że nie mają za sobą doświadczenia apartheidu, oraz dobrze mówią po angielsku. Kraj dużo biedniejszy od Namibii, ale jakiś taki mniej sztuczny, bardziej przystępny. Ceny w prawdziwych dolarach, inflacja ponad 20% a płacąc w miejscowej walucie, kwachach, nie wzbudzasz entuzjazmu. Ja zachowałam parę ze względu na nazwę.
Wodospady super. Brakuje mi kasy na bungee, ale czuję że wrócę. Może wtedy gdy pensja będzie mniej rozwojowa. Za to decydujemy się na sunset cruise po Zambezi. Stateczek mały, ale humory dopisują – w końcu jest to rejs all inclusive. Widzimy rodzinę hipopotamów, słonie, a tuż zanim opuścimy pokład kapitan dostrzega w wodzie krokodyla. Podejrzewam, że wykorzystuje nasz niezbyt trzeźwy stan wmawiając iż ten cień na wodzie to krokodyl. Ja w każdym razie pozostaję nieprzekonana. Nie dostrzegam też komarów, choć nasi goście z Europy widzą ich chmary krążące nad nami i aplikują sobie kolejną dawkę Malarone. My z Lucią, zapobiegawczą kolejną dawkę gin tonic.
Pijemy dalej w backpackers razem z nowo poznanymi wolontariuszami Peace Corps, którzy pracowali w Mozambiku również z naszymi kolegami. Słuchając ich opowieści czuję ulgę, że mismanagement charakteryzuje nie tylko DED.
PS. W drodze powrotnej na granicy wypełniamy powrotny formularz wizowy. Purpose for leaving Zambia? Choć kraj mnie zauroczył, z rozwojowej przekory wpisuję: They overcharged us.