Archiwum 13 kwietnia 2006


kwi 13 2006 VV
Komentarze: 0

Vollversammlung w Swakopmund, coroczne spotkanie wszystkich EH, na którym podejmowane są te decyzje, na które mamy wpływ. Przez 3 dni rozmawiamy o wszystkim i o niczym, dostaję białej gorączki, bo te dyskusje do niczego nie prowadzą, a są jedynie stratą czasu. Ostatniego dnia przeprowadzane jest na przykład głosowanie na temat jakie zdjęcie powinno się znaleźć na ulotce. Poraża nas, a mnie już szczególnie, wieczorne spotkanie w pubie na plaży, gdzie trunki fundowane są – czego nikt nie kryje – z budżetu organizacji. Jesteśmy obie padnięte i nie mamy ochoty na dalsze bezsensowne gadki, ale na odchodnym szef zmusza nas do wypicia z nim wódki. Przypadkiem odkrywam ten przykry fakt z kim jesteśmy w grupie na mistrzostwach, i prawdę mówiąc już teraz przeczuwam z tego powodu niekończące się dyskusje.... No cóż, taka karma. Na szczęście inny kolega, z nielicznych u nas nie-Niemców - lekarz z Ekwadoru wspiera mnie w moich troskach.

mycha : :
kwi 13 2006 Samochód
Komentarze: 0

Jak już wspominałam fanką jeepa stałam się jeszcze w ubiegłym roku, kiedy wbrew naszym wyraźnym zaleceniom (bo drogo i niepotrzebnie) przyjaciel Lucii wynajął Toyotę Hilux realizująć swój African Dream. Samochód kosztował fortunę,ale wystarczyły trzy dni, abyśmy obie z całego serca zaczęły popierać ideę drobnej przedsiębiorczości motoryzacyjno-usługowej w Namibii (no bo przecież to też dla dobra rozwoju). Ja tym bardziej że czekała mnie przesiadka na służbowego City Golfa. Na mój długo wyczekiwany urlop zamówiłam troszkę starszą, ale nieco tańszą wersję, walcząć z niewyraźną wymową właściciela małej firmy w stolicy, znanego wszem i wobec i wynajmującego „najtańsze w kraju 4WD tylko u Hestera”.

Samochód spisał się super – jak już pisałam ponad 6 tysięcy na liczniku. W pierwszej połowie byłam wożona, a raczej wyraźno zabroniono mi siadania za kółkiem – mężczyźni realizujący swój afrykański sen już tak widocznie mają. Moja mama, choć też zafascynowana możliwościami Hiluxa, była nieco bardziej wyrozumiała i pozostawiła mi frajdę kierowania.

Mały falstart – wracając z Soususvlei zatrzymaliśmy się na chwilę aby zrobić ostatnie zdjęcia na pustynii. Samochód nagle odmówił posłuszeństwa. Sytuacja byłaby zabawna i pewnie spokojnie czekalibyśmy, aż ktoś się zjawi na mało uczęszczanej drodze, gdyby nie fakt, że rano w Windhoek M. musiał złapać samolot do Europy. Po przestudiowaniu instrukcji gdzie raczej dedukcyjnie domyślaliśmy się co pewne angielskie wyrażenia oznaczają (ja dodatkowo tłumaczyłam sobie dedukcyjnie z niemieckiego na polski) zdecydowałam się pójść do najbliższej wioski po pomoc – czas gonił i oboje zaczęliśmy zastanawiać się na różnymi opcjami akcji ratunkowej.

Wioska – bagatela, oddalona tylko o 10 km. Byłam już na ostatnim zakręcie, gdy z tyłu nadjechały dwa samochody, nasza Toyota i pickup z pobliskiej farmy, zarządzanej przez – o globalizacjo – małżeństwo Szwajcarów. Do Windhoek dojechaliśmy unikając jak ognia wszelkich postojów, a jeszcze w nocy Hester naprawił, jak się okazało, nawalający starter. Ja zmieściłam się po moim spacerku po raz pierwszy od 5 miesięcy w dżinsy.

Przygoda jak na Namibię typowa, żeby tylko nie ten stres z samolotem.

PS. Zdjęcia niedługo

mycha : :