czwartek, 11 sierpnia 2005
W ubiegłą środę, po pierwszej nocy spędzonej w nowym mieszkaniu nie wspominając o pierwszym wieczorze spędzonym na sprzątaniu oraz po bardzo interesującym spotkaniu w National Society for Human Rights oprócz tematyki rozwalają mnie kobiety i ich nieskończona elegancja, starannie dobrane kostiumy, fryzury, oprawki do okularów, biżuteria... Otóż po tak mile rozpoczętym dniu wylądowałam o godzinie 14 w moim nowym (wielkim) łóżku ze wszystkimi objawami malarii, bardzo wysoką gorączką nie spadającą mimo łykanych polskich i niemieckich świństw, bólem głowy, dreszczami (pod trzema kołdrami)... Próbując nie panikować, kiedy Marianne proponuje od razu wizytę u lekarza, łykam jeszcze jeden Scorbolamid i postanawiam zaczekać choć jeden dzień.
Noc mija na gorączkowych majakach. Śni mi się że mam malarię i nie mogę odnaleźć mojego paszportu... Rano gorączka nie spada, ale chociaż majaki znikają. Jedziemy do lekarki w najbardziej luksusowej dzielnicy WDH, Kleine Windhoek, gdzie w poczekalni spotykamy jeszcze jednego eksperta DED , z podobnymi objawami... Ponieważ przez całą drogę Marianne opowiadała mi o tym, jak prawie umarła w Zambii z powodu zbyt późno rozpoznanej malarii cerebralis najgorsza odmiana, atakująca mózg nie mogę powstrzymać uśmiechu... Po przygotowaniu i historiach sprzedawanych przez co bardziej przewrażliwionych rozwojowców (z różnych organizacji, dodajmy) z byle powodu gotowi jesteśmy robić wymaz... W moim przypadku lekarka homeopatka jest to mój pierwszy kontakt z homeopatią zaśmiewa się razem z nami, choć w przypadku Marianne ordynuje jednak badanie krwi i przepisuje mi krople na wirusową grypę, grasującą po okolicy, głównie zresztą wśród development workers. Przez chwilę zastanawia się też nad moim przypadkiem Polka pracująca dla niemieckiej organizacji w Namibii i dodaje No tak, to jest naprawdę globalizacja...
Gdybym naprawdę złapała malarię byłby to pierwszy przypadek o tej porze roku w WDH. Co za stracona szansa...
Jestem na zwolnieniu do wtorku, siedzę w mieszkaniu i małymi kroczkami zaczynam się urządzać. Bardzo małymi kroczkami, bo dużo nie jestem w stanie zrobić z powodu osłabienia...
niedziela, 14 sierpnia 2005
Zwazywszy na polityke malych kroczkow przy duzych dostaje zadyszki - sobote spedzam na zalatwianiu malych spraw, ktore nagromadzily sie w ciagu tych kilku dni lezenia w lozku. Np. przymierzam sie do pralki Anette. Najpierw jednak czeka mnie program poszukiwania klucza do pralni.
Anette, Michael i Sebastian są na farmie. Mam klucze do ich mieszkania i teoretycznie odbylam przeszkolenia jak nalezy postępowac z alarmem, aby Proforce nie uznal mnie za wlamywacza, a jednak pierwszy raz rozbrajajac alarm czuje sie jak zloczynca, nie mowiac juz o tym, że wczesniej kilkanascie razy sprawdzam kod.
Anette ma teorie że zlodziejom nie nalezy niczego ulatwiac, dlatego klucze od roznych pomieszczen domowych, biurowych, kliniki i farmy wraz z ich zapasowymi kompletami trzyma w szafce, na tzw. kupce. Są niepodpisane i wymieszane. Having fun....
Rozwieszanie prania w cieniu pod drzewkami,aby nic nie wyblakło jeszcze bezlistnymi akacjami z ogromnymi kolcami kolejna odmiana (a podobno jest ich 40) oraz wkopanie trzech roslinek wymecza mnie tak bardzo, ze wieczorem postanawiam olac suche juz ciuszki, bo przecież jest zima i nie bedzie padac!!!!!!!!!!!! I wyobrazcie ze w niedziele rano przywedrowaly chmurzyska i zaczelo kropic, co jest absolutnie, ale absolutnie niespotykane o tej porze roku w stolicy!!!!! Having fun??
W trakcie wyprobowywania kolejnych kompletow kluczy udalo mi sie natomiast odnaleźć przypadkiem brakujacy klucz od mojej czesci alarmu, ktorego Anette nie mogla zlokalizowac od dluzszego czasu... Więc tak jakby na dobre wyszlo, bo pranie zdazylo dosuszyc się dziś rano. A jutro niech sie dzieje co chce ide do pracyJ