Komentarze: 5
A to bugenwillie w Windhoek, jeszcze słonecznie..
A to bugenwillie w Windhoek, jeszcze słonecznie..
Chyba wykrakałam. Po południu przyszły zza wzgórza wielkie czarne chmury, zerwała się wichura i spadł najpierw deszcz – mało powiedziane – raczej ulewa, a potem zaczęł grad.
Po kilku godzinach ciągle kropi, Mamma Mia siedzi pod małą akacją i obserwuje krople deszczu (pewnie się zastanawia czy można je złapać, przynieść do domu i zabić...), nareszcie można oddychać.
Druga strona medalu – komarzyska w natarciu...
Co mój kot przynosi do domu (w nocy, bo w dzień siedzi pod łóżkiem, bo tam chłodniej): myszy, szczury,skoczki, wiewiórki, różne ptaki, jaszczurki, kameleony, karaluchy i inne owady. Żywe i martwe. Przy czym za każdym razem budzi mnie, aby się pochwalić zdobyczą.
O właśnie ktoś mi przypomniał, co chciałam opisać. Dzięki Yo.
Wczoraj z nową koleżanką – mocno wystraszoną Kristiną, która wylądowała na Hosea Kutako - International Airport WDH - tydzień temu i nie do końca radzi sobie z gorącą rzeczywistością – pojechałyśmy zrobić zakupy biurowe: Kristina różne absolutnie potrzebne rzeczy na jej biurko, a ja niespodzianki świąteczne i noworoczne dla partnerskich organizacji. W hurtowni gdzie zaopatrujemy się w to co niezbędne for the smooth running of the organization włączona (wlanczona Yo) klima, ale i tak wszyscy półżywi. My również. Kristina zestresowana zapewne obecnością obcych ludzi (złośliwa jestem, ale niańczę ją od ponad tygodnia) nie kwapi się do rozmowy, ale ja czuję, że muszę się z kimś podzielić moją gorącą (nie tylko w przeności) irytacją. No więc small talk: że jest ZNOWU poniedziałek, że deszcz nie śpieszy się z nadejściem, itd. itp. Moje dźwięczne „rrrrrrrrr” nieodmiennie wzbudza zainteresowanie. No tak, nie, nie jestem z Niemiec. Tak, to prawda, papież, komunizm itd – to już standard. Ale moje zaskoczenie tym razem wzbudza pytanie: ah, to na pewno bardzo zimny kraj. Może rodzina może Ci przysłać trochę śniegu? Nie, nigdy nie widziałem. Jak pachnie śnieg? Mam tu na zapleczu coolbox, no, daj się namówić...
Święta już niedługo. Patrzymy w kalendarz i walczymy z końcówką roku, przypominającą o sobie każdego dnia intensywnością zajęć, ale to jednak nie to samo. Fakt, pojawiły się dekoracje, ekspedientki w Checkers mają na głowie mikołajowe czapeczki, ale brakuje atmosfery. Może dlatego, że od kilku dni wszyscy chodzimy rozdrażnieni i zmęczeni upałami. Chmury niby zbierają się od kilku dni nad miastem, ale deszcz nie nadchodzi.
W sobotę odwiedzamy Weihnachtsmarkt. Już sama nazwa –nieprzetłumaczona na język oficjalny jakby nie dbano o pozory – sugerowała coś nie współgrającego z afrykańską pogodą za oknem. I faktycznie, gorsza imitacja święta odbywającego się w każdym większym i mniejszym niemieckim mieście, ale bez charakterystycznego zapachu cynamonu i przypraw, no i oczywiście bez najważniejszego punktu programu, grzanego wina.
Wracamy zniechęceni kiczem sprzedawanym jako świąteczne ozdoby. I zabieramy się za planowanie świątecznej wyprawy, wg namibijskiej tradycji nad morze. Do Kapsztadu. Jeżeli się uda – a już wiem, że nawet ja, z moim polskim paszportem, nie potrzebuję wizy to będzie to krótki międzyświąteczny wypad w celu zmiany otoczenia, choć na chwilę. Bez pustyni, skał i piaskowych odcieni, w krainę zieleni i błękitnego morza.
PS. Anyway, to pierwszy raz kiedy nie będę w święta w domu. To że nie ma atmosfery w jakiś sposób ratuje sytuację.